Aby powiekszyć obrazek kliknij na niego.


USA 2002

LAKE TAHOE (2000 m npm)

Większość wakacji spędziliśmy z Wawą, nad najwyżej położonym jeziorem w stanach - Lake Tahoe. Mieszkaliśmy na północnym brzegu jeziora, w przeciwieństwie do Homa i Kasi, którzy jeździli do South Lake Tahoe. Mimo szeregu rejonów skalnych głównie zajmowaliśmy się z Wawką boulderowaniem. Rejony skalne na North Shore, wszystko oddalone od siebie w granicach 20 km to:

  • Donner Summit, (2300) - drogi do 5 wyciągowych, rysy na własnej protekcji, granit. Skały bardzo malowniczo położone nad jeziorem Donner - jedyny minus - autostrada interstate biegnąca zaraz obok (myślę że spokojnie można podnieść wycenę dróg - co najmniej o stopień - nieustanny hałas rozprasza nawet tych najlepiej wprawionych w sztuce cierpienia).
    "Donner Summit - wbijamy się z Homem w 5-cio wyciągową rysę 5.9, to moje pierwsze wspinanie po 2 miesiącach spędzonych w San Diego na nieco innych aktywnościach. Rozdziewiczam "pewną ilość" kości mechanicznych, jako test sprzętowy przed wielką ścianą - po ubraniu tego wszystkiego, ciężko jest podnieść ręce w górę; rzężę, puchnę, krzyczę i jestem przerażony, Homo łagodnie zachęca mnie z dołu..." - (Janek Appelt)
  • Lover's Leap - granitowy mur, ściana wysokości Zamarłej Turni, ale nieco szersza. Pełen zestaw dróg od 4 do 7 wyciągów, głównie rysy, oraz charakterystyczne dla tego miejsca płyty, pocięte w poprzek i w skos tzw. dike'ami - czyli żyłami kwarcytowymi, czasem wielkości dużych klam, a czasem niknących krawądek.
  • Big Chief - bardzo przyjemnie - ponad 100 obitych dróg, spity co pół metra, wapień, krawądki, południowa wystawa. Jak i wszędzie indziej w stanach, nie ma szans dotrzeć tam bez samochodu. Myśmy z Wawką spróbowali. Dwu i pół godzinne podejście w palącym słońcu po pokrytych żwirem płytach. Śmierć czaiła się znienacka. Amerykanie patrzyli się na nas ze zgrozą, szepcząc: "Lord, they must be Polish and well trained in the art of suffering..."

W skałach wspinaliśmy się jednak mało. Chyba przemówiła do nas kalifornijska nonszalancja. Na długie tygodnie porzuciliśmy liny i uprzęże, zamiast tego z materacami na plecach przemierzalismy lasy w poszukiwaniu kamieni. Obowiązkowo w ciuchach firmy "prana" i czapkach na głowie, jak prawdziwi luzacy. Jak już znaleźliśmy te kamienie, to kładliśmy się na materacach i tak leżeliśmy. Wiemy dobrze, że efektywny trening polega na odpowiedniej ilości restu. Wawa przestał jeść, by nieco jeszcze schudnąć, całymi wieczorami wyginaliśmy się na kamieniach. Zdarzały się nawet momenty, gdy Wawa pił piwo, a ja tymczasem zciągałam się z buły oraz medytowałam nad sekwencją ruchów.
Z lepszych rejonów boulderowych należy wspomnieć tu Bliss State Park, Old County Road oraz nasz ulubiony Bulder Spiderdana. Dan Goodwin - nasz przyjaciel - kultowa postać, pierwszy człowiek w historii, który wspinał się na budynki, były striptizer w Las Vegas. Bezsprzecznie fascynująca osobowość. Dan (znany jako Spiderdan albo Dan-the-Man) miał za domem 12-metrowy kamień, do którego poprzykręcał chwyty by tam kuć moc. To też robiliśmy.

 

SAN FRANCISCO


Kwadrans na północ od San Fransisco leży Stinson Beach. Taka dziura zabita dechami, nad samym oceanem. Plaża usiana bulderami, małymi i większymi. Rano śniadanie na kraszpadzie (miejscowa specjalność to "pavel's, original russian yoghurt"), kąpiel w pacyfiku, opcjonalnie przebieżka po plaży. Potem wspin. Trzeba jednak uważać - najlepsze wspinanie jest tuż przy plaży nudystów, a nudyści biegają chaotycznie grając w różne gry. Bywają tu jednak dni, kiedy zimne mgły znad pacyfiku zasnuwają niebo, wtedy wspinacze (wszyscy, prócz brytyjczyków, oczywiście, bo im w to graj), zmywają się z plaży w poszukiwaniu słonecznych zakątków, a takich w okolicy pełno. Godne polecenia jest np. Turtle Rock.

 

 

 

 

YOSEMITE NATIONAL PARK


Tuluomne Meadows - tak zwane high country. To ta część parku, która leży na 10.000 stop, czyli 3200 m npm, dwa kilometry wyżej niż Dolina. Jest to kraina wielkich bochnów chleba. Szczyty, zamiast nazywać się peak, nazywają się dome. Bardzo trudne wspinanie, bo nie ma jak się asekurować, spity co 10 metrow. Poza dome'ami jest cała masa przepięknych, granitowych rys, bardzo trudnych. Dobre miejsce, by przyjechać w lecie, gdy w dolinie jest gorąco i są tam tłumy niedzielnych turystów. Wspinania jest cały osobny przewodnik. Tu przyjechaliśmy na 4-dniowy obóz jogi. Oporny z początku Wawa już drugiego dnia medytował na tle Half Domu. Ja widziałam zielone światła. Zieleń to centrum serca.
Yosemite Valley, 1200 m npm. Dolina w miejscowym slangu zwana jest "the ditch" (rów), gdyż otoczona jest tysiącmetrowymi ścianami, które bronią dopływu światła. Strzeżona z obu stron - El Capitan od zachodu, Half Dome od wschodu:
"jest około południa, wolno wjeżdżamy z Wawą do Doliny, saab sunie leniwie asfaltową serpentyną, aż tu nagle jest: wielki granitowy Skurwysyn, po prostu Kolos, stoi i tyle. El Capitan. Prawie wpadam na rodzinnego trucka pełnego bachorów, wysiadamy - Wawka wrzeszczy i skacze jak małpa, ja padam na kolana i biję poklony" - (JA)
Są tu hotele, sklepy, ludzie mieszkają w domach, dzieci chodzą do szkoły. Przyjeżdzają miliony turystów. Nie ma się poczucia, że jest się w górach "aż do momentu, gdy się przyobleczesz w sznurki, linki, kostki i haulbagi, a nastepnie wbijesz w pion" - (JA). Słońce pojawia się w dolinie późno. Wtedy wszyscy mieszkańcy legendarnego pola namiotowego dla wspinaczy, camp 4 biegną na parking, by chłonąć pierwsze promienie, ogrzać zmrożone odnóża. Rozkład dnia jest ściśle ustalony. Rano parking, potem walne spotkanie przy kawie. Odbywa się ono w obrzydliwej stołówie noszącej godne imię kafeterii. Łojanci zasiadają na samym tyle sali. Kawa jest darmowa, ale tylko dla wtajemniczonych. Struktura grupy jest hierarchiczna. Najwięksi wymiatacze siedzą przy ostatnim stole, tu nie każdy może się przysiąść (chyba że jest się zajebistą laską, i łoi się sześć-pięć w rysie) . Obecność przy porannej kawie jest bardzo ważna, tu podejmuje się decyzje, umawia na wspinanie, dystrybuuje plotki i planuje imprezy. Po wyjściu z kafeterii (z bólem brzucha od fatalnej kawy) ma się kilka opcji. Można pojechac na łąke pod El Capa (EL Cap Meadow). Tam zawsze jest wesoło. Zawsze ktos ma zgrzewkę Budweisera, lub co bardziej prawdopodobne - lokalnego browaru, King Cobra (63 centy za pół litra - najniższa cena w calej kalifornii). Zioła inhalowane są od wczesnych godzin porannych. Można spędzić cały dzień gapiąc się na El Capa. Morze granitu hipnotyzuje.
Jeśli na łące jest jednak za dużo słońca można przyłączyć się do grona cyrkowców. Do życia potrzebna im tylko 3mm taśma rozpięta między drzewami na pewnej wysokości, zwana slack-line. Slack-linerzy całymi dniami letargicznie chodzą po linie, ćwicząc skomplikowane ruchy i triki. Nikt już od wielu lat nie widział żadnego z nich w ścianie. Uprząż potrzebna im tylko do przejść po linie z wieży na wieżę. Slack-lining jest wysoce uzależniający, sama spędziłam tak wiele długich godzin od których bardzo bolały mnie stopy.
Dzień w dolinie przelatuje między palcami. Wieczorami wycieczki od ogniska do ogniska. Angole (THE BRITS) mają szereg beczek piwa, lodówki pełne różnorakich napojów i przezabawny akcent. Niestety nawet mieszanki którymi zaciągają się na potegę, nie są w stanie uzdatnić ich poczucia humoru, więc trzeba uciekać. Szwajcarzy, w slangu zwani ULI (bo ponoć 75% szwajcarskich wspinaczy nosi dzwięczne imię Uli). Ci całymi wieczorami rozmawiają o powadze wielkich ścian, motywując się poprzez przeglądanie magazynów wspinaczkowych. Hiszpanie ze zgrozą mówią o wspinaniu w rysach off width'owych (szerokich, klinuje się łokieś, kolano lub głowę). Japończycy (JAPS) całymi dniami bulderują w grupach po conajmniej 20. Nie wiem o czym mowią, bo nie rozumiem. Jest tez duża grupa polaków. Krążą żarty, że w ściane nie biorą nic, ani śpiworów, ani jedzenia, gdyż zahartowani są przez żelazną kurtynę. Janek dokłada do ogniska stosy papieru krzycząc w stronę japończyków: - niektórzy z was zrobiliby z tego piękne origami, ale ja robię z tego ogień! Francuzi (FROGS) trenują nawet wieczorami. Amerykanie piją Cobre za Cobrą i naśmiewają się z europejskich wspinaczy (FUCKING EUROS). Przeciętnie wspinają sie na El Capa trzy razy szybciej niż wszyscy inni, więc mogą się naśmiewać. Wszyscy idą spać wcześnie. Miś nocami dobija się do skrzyń i robi dziurę w plecaku łapą.
W dolinie trzeba uważać co się mówi, nigdy nie wiadomo z kim się rozmawia. Rachityczny blondyn z namiotu obok, z palcem sieka 5.13 z on sajtu, ale tylko jak wypali kilka jointów (czyż to Leo Houlding???). Po kempie radośnie przechadza się Jim Bridwell, Ron Kauk zabiera nas na stopa i rozprawia o polityce. Yuji Hirayama bulderuje sam. Za każdym razem kiedy spada rozgląda się zażenowany, "nie wspinam się tak dobrze", mówi (dwa dni wcześniej przebiegł Nosa w 2:40 h, bijąc rekord) Idziemy na imprezę do domu Tima O'Neilla. Tam Jose Perrera rozprawia o gwiazdach i Feng Shui wlewając w siebie niewyobrażalne dawki alko. Peter Schaffler (team mammut) i Tony Arbones (szef schroniska Siurana w Hiszpance) szpeją się na klasyczne przejście Salathe Wall, gdzie potrzebować będą szereg firiendów o średnicy 40 cm. Wyglądają jak handlarze parasolek. Dean Potter ma grecki profil, ponad dwa metry wzrostu i dłonie jak patelnie. U niego w domu spędzam zimne noce. Z rana gospodarz smaży funt bekonu, następnie konsumuje go z radością, zaciąga się zielem i szkoli się w technikach chodzenia na line, robi wielkie skoki. Brytyjskie podrostki przebiegają 30 wyciagów El Capa w 12 godzin po nocy spędzonej w więzieniu za kradzież nakolannikow. Jacyś furiaci skaczą ze skał o świcie ze spadochronami lub w strojach batmana.
Wszyscy polscy chłopcy poszli w ścianę. Ja snuję się po parkingu. "Marta, choć z nami na piwo". Aamon, miejscowy. Siedzimy w barze i lutujemy King Cobry. Mowię że nigdy nie byłam na El Capie. Jak to nigdy. Zabieram cię na Salathe. Chcesz przejście w dzień czy dwa? To chyba, idziemy. Wyjście nie doszło do skutku. Aamon, ktory ma na koncie 35 wyjść na El Capa, poznał panią, która dla rozrywki biega 100 milowe dystanse po górach (170 km) i wzięli ślub w Las Vegas. Nie mogłam stać na drodze szczęścia.
"W Nosa wbijaliśmy się z Wawką 2 razy - za 1-wszym, 2 wyciągi nad Sickle Ledge (do której się poręczuje i zostawia wór), kalifornijska lampa, nieoczekiwanie zamieniła się w deszcz ze śniegiem - wycof. Za 2-gim razem wbiliśmy się już skutecznie, wspinąjac się 4 dni, spędzając 3 noce w ścianie. Aby czuć się na tej drodze swobodnie, warto posiadać umiejetność szybkiego wspinania w rysach 5.11 (circa VI 2) na własnych przelotach (wtedy ma się szansę na przejście jednodniowe) - niezależnie od tego, z 31 wyciągów, ok 1/3 drogi to wyciągi standardowo hakowe (robi się na kościach). Styl tradycyjny pozwolił nam zakosztować "rozkoszy" wciągania wora, co oznacza, że drugi w zespole wychodzi na małpach, czyszcząc wyciąg z przelotów; Nos to właściwie jedna, bardzo długa rysa o zmieniającej się stale szerokości, a ponadto: wielka lufa, sranie w ścianie w torbę papierową, liczne wahadła, back cleaning (friend mój Pan!), zero kruszyzny (jak na standardy tatrzańskie) i szwajcar wołający o linę z góry. W drodze zejściowej zbłądziliśmy, fundując sobie dodatkowo 12 mil (ok 18 km) dymania + spanie na leśnej polance i poranne spotkanie z niedźwiedziem brunatnym, czyli mis" - (JA).
W ściane próbowałam wbić się dwukrotnie. Raz z Jankiem na Zodiak. Tam poprowadziłam mój pierwszy wyciąg hakowy. Jan załoił kilka trudnych wyciągów, ale w połowie drogi (8 wyciąg) odpadł i stłukł sobie niemiłosiernie krzyż. Zjazdy były trudne, bo ściana bardzo przewieszona i trzeba było dowachiwać się do stanowisk. Już na ziemi Jan postanowił, że naje się porządnie, wróci i poprowadzi A5 na łyżkach stołowych.
ăZodiac - dolinowy klasyk, droga raczej krótka (16 wyciągów) w całości hakowa, dość wytężająca, przewieszona; lista sprzętu potrzebnego na tę drogę jest dość obszerna - fetyszysci mają frajdę; prosto z ziemi startuje się w C3 F (F od fixed, co oznacza, że na wyciągu jest kilka stałych przelotów Đ w tym wypadku, był to 1 hak po trudnościach pod koniec wyciągu); zaniesienie wora pod ścianę, zajęło nam dzień, po którym musieliśmy poświęcić kolejny dzień na rest (i organizowanie reszty potrzebnego sprzętu); wspinanie szło nam z Młodą nieźle, aż do 8-mego wyciągu, gdzie odpaliłem nagle i znienacka, głową w dół; zepsuta psycha, za mało i niewłaściwe haki (nastawialiśmy się na przejście clean) = wycof; w ścianie żywiliśmy się wekami wyszykowanymi przez Młodą (wielkie słoje, dużo strawy); największa przyjemność, na tym "wyjściu" to spanie w portaledge'u (pożyczonym od ekipy rescue z Camp 4), a w nim rano śniadanie, herbata, kawa, bakalie - co kto sobie życzy, w pozycji horyzontalnej, idealnie, oto big wall" - (JA)
Za drugim razem wbiłam się w droge Shield, z moim znajomym z Minnesoty. Tym razem z 13 poprowadziłam 3 wyciągi, ale mój partner spadł gubiąc 20 camalotow i zarządził zjazd. Nawciągałam się worów zdrowo.
Robiłam różne drogi z różnymi ludzmi. Wspinam się z Leneyą. Leneya opowiada mi o swoim dzieciństwie. Przez dwa lata mieszkała z rodzicami na camp 4, pierwsze przejście wielkiej ściany zaliczyła w wieku lat 9, rodzice musieli zwolnić ją ze szkoły. Wspinam się z Willem na El Capitan East Buttress, 10 wyciągów 5.10. Will w skałach prowadzi 5.13, nigdy jednak nie był na tak długiej drodze. Wspinam się z Shonem na Free Blast. Shon biegnie w terenie 5.11 zakładając przeloty co 4 metry, ja rzężę. 10 wyciągów zajmuje nam 2 godziny. Wspinam się z Jayem na Royal Arches. Jay nie jadł nic gotowanego od 20 lat. Je marchewki, oddycha powietrzem i pekają mu usta. Ma w sobie coś z dziada borowego (i lubi dotykać obce dziewczęta... - JA). Bulderuje z Muh'em, austriakiem. Muh bardzo lubi jęczeć, jak bulderuje. Brzmi to jakby wypowiadał bez przerwy swoje imię.

Ekipa polska była w tym roku w dolinie dosyć liczna, Speleoklub Warszawski dominował: Janek Appelt (G. Love&Special Sauce, system stereo w saabie, cooler i trzypalnikowa kuchnia, która wyżywiła nas wszystkich) i Wawa Zakrzewski (wyliczony dzienny bilans kaloryczny: sałata 1 liść + styropian ryżowy) założyli pierwszy obóz. Potem kolejno pojawili się: ekipa sponsorowana PZA - Jarek Caban, Maciej Ciesielski (wschodząca gwiazda...) i Maciej Kubera (Chłopcy wwiezli do doliny ponad 50 litrów wody - prosto z supermarketu - JA) Następnie prezes naszego klubu w spodniach sindbada - Stefan Stefański (specjalnie dla niego Kinky w utworze Ejercisio numero 16 - będzie grane - JA) oraz książe Szczepan Głogowski, w formie swojego życia. Paweł Skoworodko oderwał się też na chwilę od uzbrajania pól uprawnych dynamitem i pojawił się w dolinie z licznymi darami. W międzyczasie Jacek Czyż spokojnie łoił nową drogę na El Capitanie, w przerwach zabawiając nas opowieściami. Wszyscy czuliśmy, że jesteśmy obecni przy rodzącej się legendzie: tego lata Jacek Czyż poprowadził nową drogę na El Capitanie: Quo Vadis, VI, A4+, 5.9
"razem z Wawką pomogliśmy Jackowi "zanieść się" pod ścianę El Capa w jego pierwszym dniu wspinaczki - we trzech zrobiliśmy po dwa kursy - woda, jedzenie, sprzęt wspinaczkowy, ciuchy, portal z namiotem - ostatecznie wyszły z tego 3 wielkie haulbagi, razem ponad 100 kg. "Czuwaliśmy" też na pierwszych metrach - pierwsze 7 m prosto z ziemii Jacek pokonał na skyhookach, zapomniał jednak o specjalnych rivetach, przeznaczonych na pierwszy wyciąg - nie pozwolil sobie ich dorzucić - zszedł po nie sam i wbił się ponownie..." - (JA)
Pewnego wieczoru wyłonili się z mroku nocy Ślązacy. Marek Chmielewski, tzw. Chmielu oraz Jurek Stefański, (rok wcześniej spotkaliśmy się w ten sam sposób na polanie pod Civettą) jak zwykle w doskonałych humorach. Jacek Krawczyk przyjeżdżał na weekendy z San Francisco. Stężenie testosteronu było wysokie, ale poradziłam sobie.
 
Postscriptum: Chciałam zauważyć, że Stefan Stefański też ma grecki profil.


BISHOP


Płaskowyż położony między dwoma pasmami górskimi: Sierra Nevada i East Sierras. Blisko Yosemite Valley, doskonałe miejsce, by ogrzać się w ciepłych skałach i wykąpać w gorących źródłach, szczególnie po wielkich ścianach. W slangu nosi nazwe East Side. W lokalnej, litewskiej kawiarni o swojsko brzmiącej nazwie "kava" można zasięgnąć informacji o wspinaniu i wydarzeniach towarzyskich. Najbardziej popularne i spektakularne miejsce to Buttermilk Boulders. Pustynia usiana granitowymi bambułami, szereg kultowych problemów bulderowych godnych Chrisa Sharmy. Niestety dla przeciętnych śmiertelników wszystkie nieco za trudne;
"Na jeden dzień zamieniamy się w katalogowych boulderowców - z wypożyczonym w Bishop crashpadem błąkamy się pomiędzy mniejszymi i większymi kamieniami, w tle góry Sierra Nevada; po 3 godzinach przystawek nie mamy skóry na palcach, co doprowadza Wawę prawie do płaczu, bo on by chciał jeszcze się powyginać; drzemka w cieniu, na crashpadzie, bagieta z oliwą, truskawkowy gatorate Homa " -(JA).
Inne, bardziej przystępne kamienie, to zbudowane z bazaltu Happy i Sad Boulders.
Jest też obszerny rejon sportowy Owens River Gorge. Wygląda jak wielka dziura w ziemi;
"Ranki i wieczory spędzamy z Homem i Wawką na smaganej wiatrem pustyni, wypasając solidne posiłki (tzn. Homo i ja, bo Wawa - sałata) w rytm "plumkającego pana" (The Pole) sączącego się z saaba, a na dzień schodzimy na dno kanionu wspinać się. Wawa szaleje w dachach 5.12, my z Homem szukamy mniej stresujących wycen... Po czym wracamy do obsmażania białka zwierzęcego" - (JA).
Wapień, spity, środkiem płynie rzeka. Po jednej stronie kanionu słońce, po drugiej cień, czyli czego dusza zapragnie. W Bishop warunki pogodowe pozwalają wspinaą się całą zimę. Tylko pół godziny od miasta mieści się Mammut Mountain, gdzie w tym samym czasie można szusować na nartach lub deskach. Trasy i śnieg o standardzie alpejskim. Yosemite Valley 1.5 godziny, Tuluomne Meadows - 30 min, Death Valley - 30 min. Joshua Tree - 3 godziny. Miejsce jest wymarzone. Ja, żeby było lepiej, wspinąjac się w Bishop zamieszkałam w domu znajomej Lisy, w miasteczu o nazwie Paradise.
 

Marta Czajkowska i Janek Appelt

SAN DIEGO


San Diego to miejsce, gdzie słońce świeci przez cały rok, a ocean kołysze się unosząc na falch blond-surferów, opalonych na machoń. Natomiast nieco w głąb lądu, znajduje się mniej lub bardziej zfałdowana pustynia, obrzucona setkami granitowych kamieni, boulderów oraz większych skał - dających również możliwość wspinaczek wielowyciągowych. W przerwach od pracy, udawaliśmy się z ekipą Solid Rocka w te właśnie rejony, oddawać się przyjemności wspinania już nie po plastykowych, ale po naturalnych chwytach (dziureczki, cipeczki, krawądki, oblaki, ściski, klinowanie, banie... czyli co tylko skałojeb zapragnie);
Suntee Bouldres - najbliższe od San Diego miejsce do wspinania po naturalnej skale; położone w sąsiedztwie parku miejskiego i supermarketu; głazy do boulderowania identyczne jak w Joshua Tree - tu wystarczały buty i magnezja;
Mission Gorge - ok. 40 minut od centrum San Diego, 15 minut podejścia; granit, drogi jednowyciągowe, dużo rys (na własnej protekcji) oraz drogi ospitowane po płytach, które amerykanie wyceniają nieco wyżej w stosunku do standardów europejskich;
El Cap Rock - ok. 1 h od miasta, ściana (do 5 wyciągów) z daleka przypominająca sylwetkę El Capitana, jednak nieco rzęchowata (sporo kruszyzny); podstawę ściany osiąga się po dość dokuczliwym podejściu, po osypujących się piargach porośniętych różnymi kolczastymi i parzącymi krzakami oraz kaktusami; tam udawaliśmy się na kilka dni, (grudniowe weekendy) targając niezbędny zapas wody (tym dokuczliwsze podejście); na jednym z nocnych podejść chłopcy z Solid Rocka gubili walkmany, okulary słoneczne (taki fason) i CD-playery; było nocne wspinanie, po którym urządziliśmy sobie zjazdy prosto w barłóg ze śpiworów; największą atrakcją były jednak czarne skorpiony (!) na stanowiskach.

Janek Appelt