LAKE TAHOE (2000 m npm)
Większość wakacji spędziliśmy z Wawą, nad najwyżej położonym
jeziorem w stanach - Lake Tahoe. Mieszkaliśmy na północnym brzegu jeziora,
w przeciwieństwie do Homa i Kasi, którzy jeździli do South Lake Tahoe.
Mimo szeregu rejonów skalnych głównie zajmowaliśmy się z Wawką boulderowaniem.
Rejony skalne na North Shore, wszystko oddalone od siebie w granicach
20 km to:
-
Donner Summit, (2300) - drogi do 5 wyciągowych,
rysy na własnej protekcji, granit. Skały bardzo malowniczo położone
nad jeziorem Donner - jedyny minus - autostrada interstate biegnąca
zaraz obok (myślę że spokojnie można podnieść wycenę dróg - co najmniej
o stopień - nieustanny hałas rozprasza nawet tych najlepiej wprawionych
w sztuce cierpienia).
"Donner Summit - wbijamy się z Homem w 5-cio wyciągową rysę 5.9,
to moje pierwsze wspinanie po 2 miesiącach spędzonych w San Diego
na nieco innych aktywnościach. Rozdziewiczam "pewną ilość"
kości mechanicznych, jako test sprzętowy przed wielką ścianą - po
ubraniu tego wszystkiego, ciężko jest podnieść ręce w górę; rzężę,
puchnę, krzyczę i jestem przerażony, Homo łagodnie zachęca mnie z
dołu..." - (Janek Appelt)
-
Lover's Leap - granitowy mur, ściana wysokości
Zamarłej Turni, ale nieco szersza. Pełen zestaw dróg od 4 do 7 wyciągów,
głównie rysy, oraz charakterystyczne dla tego miejsca płyty, pocięte
w poprzek i w skos tzw. dike'ami - czyli żyłami kwarcytowymi, czasem
wielkości dużych klam, a czasem niknących krawądek.
-
Big Chief - bardzo przyjemnie - ponad 100 obitych
dróg, spity co pół metra, wapień, krawądki, południowa wystawa. Jak
i wszędzie indziej w stanach, nie ma szans dotrzeć tam bez samochodu.
Myśmy z Wawką spróbowali. Dwu i pół godzinne podejście w palącym słońcu
po pokrytych żwirem płytach. Śmierć czaiła się znienacka. Amerykanie
patrzyli się na nas ze zgrozą, szepcząc: "Lord, they must be
Polish and well trained in the art of suffering..."
W skałach wspinaliśmy się jednak mało. Chyba przemówiła
do nas kalifornijska nonszalancja. Na długie tygodnie porzuciliśmy liny
i uprzęże, zamiast tego z materacami na plecach przemierzalismy lasy w
poszukiwaniu kamieni. Obowiązkowo w ciuchach firmy "prana" i
czapkach na głowie, jak prawdziwi luzacy. Jak już znaleźliśmy te kamienie,
to kładliśmy się na materacach i tak leżeliśmy. Wiemy dobrze, że efektywny
trening polega na odpowiedniej ilości restu. Wawa przestał jeść, by nieco
jeszcze schudnąć, całymi wieczorami wyginaliśmy się na kamieniach. Zdarzały
się nawet momenty, gdy Wawa pił piwo, a ja tymczasem zciągałam się z buły
oraz medytowałam nad sekwencją ruchów.
Z lepszych rejonów boulderowych należy wspomnieć tu Bliss State Park,
Old County Road oraz nasz ulubiony Bulder Spiderdana. Dan Goodwin - nasz
przyjaciel - kultowa postać, pierwszy człowiek w historii, który wspinał
się na budynki, były striptizer w Las Vegas. Bezsprzecznie fascynująca
osobowość. Dan (znany jako Spiderdan albo Dan-the-Man) miał za domem 12-metrowy
kamień, do którego poprzykręcał chwyty by tam kuć moc. To też robiliśmy.
SAN FRANCISCO
Kwadrans na północ od San Fransisco leży Stinson Beach. Taka dziura zabita
dechami, nad samym oceanem. Plaża usiana bulderami, małymi i większymi.
Rano śniadanie na kraszpadzie (miejscowa specjalność to "pavel's,
original russian yoghurt"), kąpiel w pacyfiku, opcjonalnie przebieżka
po plaży. Potem wspin. Trzeba jednak uważać - najlepsze wspinanie jest
tuż przy plaży nudystów, a nudyści biegają chaotycznie grając w różne
gry. Bywają tu jednak dni, kiedy zimne mgły znad pacyfiku zasnuwają niebo,
wtedy wspinacze (wszyscy, prócz brytyjczyków, oczywiście, bo im w to graj),
zmywają się z plaży w poszukiwaniu słonecznych zakątków, a takich w okolicy
pełno. Godne polecenia jest np. Turtle Rock.
YOSEMITE NATIONAL PARK
Tuluomne Meadows - tak zwane high country. To ta część parku, która leży
na 10.000 stop, czyli 3200 m npm, dwa kilometry wyżej niż Dolina. Jest
to kraina wielkich bochnów chleba. Szczyty, zamiast nazywać się peak,
nazywają się dome. Bardzo trudne wspinanie, bo nie ma jak się asekurować,
spity co 10 metrow. Poza dome'ami jest cała masa przepięknych, granitowych
rys, bardzo trudnych. Dobre miejsce, by przyjechać w lecie, gdy w dolinie
jest gorąco i są tam tłumy niedzielnych turystów. Wspinania jest cały
osobny przewodnik. Tu przyjechaliśmy na 4-dniowy obóz jogi. Oporny z początku
Wawa już drugiego dnia medytował na tle Half Domu. Ja widziałam zielone
światła. Zieleń to centrum serca.
Yosemite Valley, 1200 m npm. Dolina w miejscowym slangu zwana jest "the
ditch" (rów), gdyż otoczona jest tysiącmetrowymi ścianami, które
bronią dopływu światła. Strzeżona z obu stron - El Capitan od zachodu,
Half Dome od wschodu:
"jest około południa, wolno wjeżdżamy z Wawą do Doliny, saab sunie
leniwie asfaltową serpentyną, aż tu nagle jest: wielki granitowy Skurwysyn,
po prostu Kolos, stoi i tyle. El Capitan. Prawie wpadam na rodzinnego
trucka pełnego bachorów, wysiadamy - Wawka wrzeszczy i skacze jak małpa,
ja padam na kolana i biję poklony" - (JA)
Są tu hotele, sklepy, ludzie mieszkają w domach, dzieci chodzą do szkoły.
Przyjeżdzają miliony turystów. Nie ma się poczucia, że jest się w górach
"aż do momentu, gdy się przyobleczesz w sznurki, linki, kostki i
haulbagi, a nastepnie wbijesz w pion" - (JA). Słońce pojawia się
w dolinie późno. Wtedy wszyscy mieszkańcy legendarnego pola namiotowego
dla wspinaczy, camp 4 biegną na parking, by chłonąć pierwsze promienie,
ogrzać zmrożone odnóża. Rozkład dnia jest ściśle ustalony. Rano parking,
potem walne spotkanie przy kawie. Odbywa się ono w obrzydliwej stołówie
noszącej godne imię kafeterii. Łojanci zasiadają na samym tyle sali. Kawa
jest darmowa, ale tylko dla wtajemniczonych. Struktura grupy jest hierarchiczna.
Najwięksi wymiatacze siedzą przy ostatnim stole, tu nie każdy może się
przysiąść (chyba że jest się zajebistą laską, i łoi się sześć-pięć w rysie)
. Obecność przy porannej kawie jest bardzo ważna, tu podejmuje się decyzje,
umawia na wspinanie, dystrybuuje plotki i planuje imprezy. Po wyjściu
z kafeterii (z bólem brzucha od fatalnej kawy) ma się kilka opcji. Można
pojechac na łąke pod El Capa (EL Cap Meadow). Tam zawsze jest wesoło.
Zawsze ktos ma zgrzewkę Budweisera, lub co bardziej prawdopodobne - lokalnego
browaru, King Cobra (63 centy za pół litra - najniższa cena w calej kalifornii).
Zioła inhalowane są od wczesnych godzin porannych. Można spędzić cały
dzień gapiąc się na El Capa. Morze granitu hipnotyzuje.
Jeśli na łące jest jednak za dużo słońca można przyłączyć się do grona
cyrkowców. Do życia potrzebna im tylko 3mm taśma rozpięta między drzewami
na pewnej wysokości, zwana slack-line. Slack-linerzy całymi dniami letargicznie
chodzą po linie, ćwicząc skomplikowane ruchy i triki. Nikt już od wielu
lat nie widział żadnego z nich w ścianie. Uprząż potrzebna im tylko do
przejść po linie z wieży na wieżę. Slack-lining jest wysoce uzależniający,
sama spędziłam tak wiele długich godzin od których bardzo bolały mnie
stopy.
Dzień w dolinie przelatuje między palcami. Wieczorami wycieczki od ogniska
do ogniska. Angole (THE BRITS) mają szereg beczek piwa, lodówki pełne
różnorakich napojów i przezabawny akcent. Niestety nawet mieszanki którymi
zaciągają się na potegę, nie są w stanie uzdatnić ich poczucia humoru,
więc trzeba uciekać. Szwajcarzy, w slangu zwani ULI (bo ponoć 75% szwajcarskich
wspinaczy nosi dzwięczne imię Uli). Ci całymi wieczorami rozmawiają o
powadze wielkich ścian, motywując się poprzez przeglądanie magazynów wspinaczkowych.
Hiszpanie ze zgrozą mówią o wspinaniu w rysach off width'owych (szerokich,
klinuje się łokieś, kolano lub głowę). Japończycy (JAPS) całymi dniami
bulderują w grupach po conajmniej 20. Nie wiem o czym mowią, bo nie rozumiem.
Jest tez duża grupa polaków. Krążą żarty, że w ściane nie biorą nic, ani
śpiworów, ani jedzenia, gdyż zahartowani są przez żelazną kurtynę. Janek
dokłada do ogniska stosy papieru krzycząc w stronę japończyków: - niektórzy
z was zrobiliby z tego piękne origami, ale ja robię z tego ogień! Francuzi
(FROGS) trenują nawet wieczorami. Amerykanie piją Cobre za Cobrą i naśmiewają
się z europejskich wspinaczy (FUCKING EUROS). Przeciętnie wspinają sie
na El Capa trzy razy szybciej niż wszyscy inni, więc mogą się naśmiewać.
Wszyscy idą spać wcześnie. Miś nocami dobija się do skrzyń i robi dziurę
w plecaku łapą.
W dolinie trzeba uważać co się mówi, nigdy nie wiadomo z kim się rozmawia.
Rachityczny blondyn z namiotu obok, z palcem sieka 5.13 z on sajtu, ale
tylko jak wypali kilka jointów (czyż to Leo Houlding???). Po kempie radośnie
przechadza się Jim Bridwell, Ron Kauk zabiera nas na stopa i rozprawia
o polityce. Yuji Hirayama bulderuje sam. Za każdym razem kiedy spada rozgląda
się zażenowany, "nie wspinam się tak dobrze", mówi (dwa dni
wcześniej przebiegł Nosa w 2:40 h, bijąc rekord) Idziemy na imprezę do
domu Tima O'Neilla. Tam Jose Perrera rozprawia o gwiazdach i Feng Shui
wlewając w siebie niewyobrażalne dawki alko. Peter Schaffler (team mammut)
i Tony Arbones (szef schroniska Siurana w Hiszpance) szpeją się na klasyczne
przejście Salathe Wall, gdzie potrzebować będą szereg firiendów o średnicy
40 cm. Wyglądają jak handlarze parasolek. Dean Potter ma grecki profil,
ponad dwa metry wzrostu i dłonie jak patelnie. U niego w domu spędzam
zimne noce. Z rana gospodarz smaży funt bekonu, następnie konsumuje go
z radością, zaciąga się zielem i szkoli się w technikach chodzenia na
line, robi wielkie skoki. Brytyjskie podrostki przebiegają 30 wyciagów
El Capa w 12 godzin po nocy spędzonej w więzieniu za kradzież nakolannikow.
Jacyś furiaci skaczą ze skał o świcie ze spadochronami lub w strojach
batmana.
Wszyscy polscy chłopcy poszli w ścianę. Ja snuję się po parkingu. "Marta,
choć z nami na piwo". Aamon, miejscowy. Siedzimy w barze i lutujemy
King Cobry. Mowię że nigdy nie byłam na El Capie. Jak to nigdy. Zabieram
cię na Salathe. Chcesz przejście w dzień czy dwa? To chyba, idziemy. Wyjście
nie doszło do skutku. Aamon, ktory ma na koncie 35 wyjść na El Capa, poznał
panią, która dla rozrywki biega 100 milowe dystanse po górach (170 km)
i wzięli ślub w Las Vegas. Nie mogłam stać na drodze szczęścia.
"W Nosa wbijaliśmy się z Wawką 2 razy - za 1-wszym, 2 wyciągi nad
Sickle Ledge (do której się poręczuje i zostawia wór), kalifornijska lampa,
nieoczekiwanie zamieniła się w deszcz ze śniegiem - wycof. Za 2-gim razem
wbiliśmy się już skutecznie, wspinąjac się 4 dni, spędzając 3 noce w ścianie.
Aby czuć się na tej drodze swobodnie, warto posiadać umiejetność szybkiego
wspinania w rysach 5.11 (circa VI 2) na własnych przelotach (wtedy ma
się szansę na przejście jednodniowe) - niezależnie od tego, z 31 wyciągów,
ok 1/3 drogi to wyciągi standardowo hakowe (robi się na kościach). Styl
tradycyjny pozwolił nam zakosztować "rozkoszy" wciągania wora,
co oznacza, że drugi w zespole wychodzi na małpach, czyszcząc wyciąg z
przelotów; Nos to właściwie jedna, bardzo długa rysa o zmieniającej się
stale szerokości, a ponadto: wielka lufa, sranie w ścianie w torbę papierową,
liczne wahadła, back cleaning (friend mój Pan!), zero kruszyzny (jak na
standardy tatrzańskie) i szwajcar wołający o linę z góry. W drodze zejściowej
zbłądziliśmy, fundując sobie dodatkowo 12 mil (ok 18 km) dymania + spanie
na leśnej polance i poranne spotkanie z niedźwiedziem brunatnym, czyli
mis" - (JA).
W ściane próbowałam wbić się dwukrotnie. Raz z Jankiem na Zodiak. Tam
poprowadziłam mój pierwszy wyciąg hakowy. Jan załoił kilka trudnych wyciągów,
ale w połowie drogi (8 wyciąg) odpadł i stłukł sobie niemiłosiernie krzyż.
Zjazdy były trudne, bo ściana bardzo przewieszona i trzeba było dowachiwać
się do stanowisk. Już na ziemi Jan postanowił, że naje się porządnie,
wróci i poprowadzi A5 na łyżkach stołowych.
ăZodiac - dolinowy klasyk, droga raczej krótka (16 wyciągów) w całości
hakowa, dość wytężająca, przewieszona; lista sprzętu potrzebnego na tę
drogę jest dość obszerna - fetyszysci mają frajdę; prosto z ziemi startuje
się w C3 F (F od fixed, co oznacza, że na wyciągu jest kilka stałych przelotów
Đ w tym wypadku, był to 1 hak po trudnościach pod koniec wyciągu); zaniesienie
wora pod ścianę, zajęło nam dzień, po którym musieliśmy poświęcić kolejny
dzień na rest (i organizowanie reszty potrzebnego sprzętu); wspinanie
szło nam z Młodą nieźle, aż do 8-mego wyciągu, gdzie odpaliłem nagle i
znienacka, głową w dół; zepsuta psycha, za mało i niewłaściwe haki (nastawialiśmy
się na przejście clean) = wycof; w ścianie żywiliśmy się wekami wyszykowanymi
przez Młodą (wielkie słoje, dużo strawy); największa przyjemność, na tym
"wyjściu" to spanie w portaledge'u (pożyczonym od ekipy rescue
z Camp 4), a w nim rano śniadanie, herbata, kawa, bakalie - co kto sobie
życzy, w pozycji horyzontalnej, idealnie, oto big wall" - (JA)
Za drugim razem wbiłam się w droge Shield, z moim znajomym z Minnesoty.
Tym razem z 13 poprowadziłam 3 wyciągi, ale mój partner spadł gubiąc 20
camalotow i zarządził zjazd. Nawciągałam się worów zdrowo.
Robiłam różne drogi z różnymi ludzmi. Wspinam się z Leneyą. Leneya opowiada
mi o swoim dzieciństwie. Przez dwa lata mieszkała z rodzicami na camp
4, pierwsze przejście wielkiej ściany zaliczyła w wieku lat 9, rodzice
musieli zwolnić ją ze szkoły. Wspinam się z Willem na El Capitan East
Buttress, 10 wyciągów 5.10. Will w skałach prowadzi 5.13, nigdy jednak
nie był na tak długiej drodze. Wspinam się z Shonem na Free Blast. Shon
biegnie w terenie 5.11 zakładając przeloty co 4 metry, ja rzężę. 10 wyciągów
zajmuje nam 2 godziny. Wspinam się z Jayem na Royal Arches. Jay nie jadł
nic gotowanego od 20 lat. Je marchewki, oddycha powietrzem i pekają mu
usta. Ma w sobie coś z dziada borowego (i lubi dotykać obce dziewczęta...
- JA). Bulderuje z Muh'em, austriakiem. Muh bardzo lubi jęczeć, jak bulderuje.
Brzmi to jakby wypowiadał bez przerwy swoje imię.
Ekipa polska była w tym roku w dolinie dosyć liczna,
Speleoklub Warszawski dominował: Janek Appelt (G. Love&Special Sauce,
system stereo w saabie, cooler i trzypalnikowa kuchnia, która wyżywiła
nas wszystkich) i Wawa Zakrzewski (wyliczony dzienny bilans kaloryczny:
sałata 1 liść + styropian ryżowy) założyli pierwszy obóz. Potem kolejno
pojawili się: ekipa sponsorowana PZA - Jarek Caban, Maciej Ciesielski
(wschodząca gwiazda...) i Maciej Kubera (Chłopcy wwiezli do doliny ponad
50 litrów wody - prosto z supermarketu - JA) Następnie prezes naszego
klubu w spodniach sindbada - Stefan Stefański (specjalnie dla niego Kinky
w utworze Ejercisio numero 16 - będzie grane - JA) oraz książe Szczepan
Głogowski, w formie swojego życia. Paweł Skoworodko oderwał się też na
chwilę od uzbrajania pól uprawnych dynamitem i pojawił się w dolinie z
licznymi darami. W międzyczasie Jacek Czyż spokojnie łoił nową drogę na
El Capitanie, w przerwach zabawiając nas opowieściami. Wszyscy czuliśmy,
że jesteśmy obecni przy rodzącej się legendzie: tego lata Jacek Czyż poprowadził
nową drogę na El Capitanie: Quo Vadis, VI, A4+, 5.9
"razem z Wawką pomogliśmy Jackowi "zanieść się" pod ścianę
El Capa w jego pierwszym dniu wspinaczki - we trzech zrobiliśmy po dwa
kursy - woda, jedzenie, sprzęt wspinaczkowy, ciuchy, portal z namiotem
- ostatecznie wyszły z tego 3 wielkie haulbagi, razem ponad 100 kg. "Czuwaliśmy"
też na pierwszych metrach - pierwsze 7 m prosto z ziemii Jacek pokonał
na skyhookach, zapomniał jednak o specjalnych rivetach, przeznaczonych
na pierwszy wyciąg - nie pozwolil sobie ich dorzucić - zszedł po nie sam
i wbił się ponownie..." - (JA)
Pewnego wieczoru wyłonili się z mroku nocy Ślązacy. Marek Chmielewski,
tzw. Chmielu oraz Jurek Stefański, (rok wcześniej spotkaliśmy się w ten
sam sposób na polanie pod Civettą) jak zwykle w doskonałych humorach.
Jacek Krawczyk przyjeżdżał na weekendy z San Francisco. Stężenie testosteronu
było wysokie, ale poradziłam sobie.
Postscriptum: Chciałam zauważyć, że Stefan Stefański też ma grecki profil.
BISHOP
Płaskowyż położony między dwoma pasmami górskimi: Sierra Nevada i East
Sierras. Blisko Yosemite Valley, doskonałe miejsce, by ogrzać się w ciepłych
skałach i wykąpać w gorących źródłach, szczególnie po wielkich ścianach.
W slangu nosi nazwe East Side. W lokalnej, litewskiej kawiarni o swojsko
brzmiącej nazwie "kava" można zasięgnąć informacji o wspinaniu
i wydarzeniach towarzyskich. Najbardziej popularne i spektakularne miejsce
to Buttermilk Boulders. Pustynia usiana granitowymi bambułami, szereg
kultowych problemów bulderowych godnych Chrisa Sharmy. Niestety dla przeciętnych
śmiertelników wszystkie nieco za trudne;
"Na jeden dzień zamieniamy się w katalogowych boulderowców - z wypożyczonym
w Bishop crashpadem błąkamy się pomiędzy mniejszymi i większymi kamieniami,
w tle góry Sierra Nevada; po 3 godzinach przystawek nie mamy skóry na
palcach, co doprowadza Wawę prawie do płaczu, bo on by chciał jeszcze
się powyginać; drzemka w cieniu, na crashpadzie, bagieta z oliwą, truskawkowy
gatorate Homa " -(JA).
Inne, bardziej przystępne kamienie, to zbudowane z bazaltu Happy i Sad
Boulders.
Jest też obszerny rejon sportowy Owens River Gorge. Wygląda jak wielka
dziura w ziemi;
"Ranki i wieczory spędzamy z Homem i Wawką na smaganej wiatrem pustyni,
wypasając solidne posiłki (tzn. Homo i ja, bo Wawa - sałata) w rytm "plumkającego
pana" (The Pole) sączącego się z saaba, a na dzień schodzimy na dno
kanionu wspinać się. Wawa szaleje w dachach 5.12, my z Homem szukamy mniej
stresujących wycen... Po czym wracamy do obsmażania białka zwierzęcego"
- (JA).
Wapień, spity, środkiem płynie rzeka. Po jednej stronie kanionu słońce,
po drugiej cień, czyli czego dusza zapragnie. W Bishop warunki pogodowe
pozwalają wspinaą się całą zimę. Tylko pół godziny od miasta mieści się
Mammut Mountain, gdzie w tym samym czasie można szusować na nartach lub
deskach. Trasy i śnieg o standardzie alpejskim. Yosemite Valley 1.5 godziny,
Tuluomne Meadows - 30 min, Death Valley - 30 min. Joshua Tree - 3 godziny.
Miejsce jest wymarzone. Ja, żeby było lepiej, wspinąjac się w Bishop zamieszkałam
w domu znajomej Lisy, w miasteczu o nazwie Paradise.
Marta Czajkowska i Janek Appelt
SAN DIEGO
San Diego to miejsce, gdzie słońce świeci przez cały rok, a ocean kołysze
się unosząc na falch blond-surferów, opalonych na machoń. Natomiast nieco
w głąb lądu, znajduje się mniej lub bardziej zfałdowana pustynia, obrzucona
setkami granitowych kamieni, boulderów oraz większych skał - dających
również możliwość wspinaczek wielowyciągowych. W przerwach od pracy, udawaliśmy
się z ekipą Solid Rocka w te właśnie rejony, oddawać się przyjemności
wspinania już nie po plastykowych, ale po naturalnych chwytach (dziureczki,
cipeczki, krawądki, oblaki, ściski, klinowanie, banie... czyli co tylko
skałojeb zapragnie);
Suntee Bouldres - najbliższe od San Diego miejsce do wspinania po naturalnej
skale; położone w sąsiedztwie parku miejskiego i supermarketu; głazy do
boulderowania identyczne jak w Joshua Tree - tu wystarczały buty i magnezja;
Mission Gorge - ok. 40 minut od centrum San Diego, 15 minut podejścia;
granit, drogi jednowyciągowe, dużo rys (na własnej protekcji) oraz drogi
ospitowane po płytach, które amerykanie wyceniają nieco wyżej w stosunku
do standardów europejskich;
El Cap Rock - ok. 1 h od miasta, ściana (do 5 wyciągów) z daleka przypominająca
sylwetkę El Capitana, jednak nieco rzęchowata (sporo kruszyzny); podstawę
ściany osiąga się po dość dokuczliwym podejściu, po osypujących się piargach
porośniętych różnymi kolczastymi i parzącymi krzakami oraz kaktusami;
tam udawaliśmy się na kilka dni, (grudniowe weekendy) targając niezbędny
zapas wody (tym dokuczliwsze podejście); na jednym z nocnych podejść chłopcy
z Solid Rocka gubili walkmany, okulary słoneczne (taki fason) i CD-playery;
było nocne wspinanie, po którym urządziliśmy sobie zjazdy prosto w barłóg
ze śpiworów; największą atrakcją były jednak czarne skorpiony (!) na stanowiskach.
Janek Appelt |