Aby powiekszyć obrazek kliknij na niego.


Janka Poczobutta wyprawa do Wloch 2001.


Na początku maja Roku Pańskiego 2001, gdy niezliczone rzesze łojantów uderzają w skały wybrałem się z Sopociakami na wyprawę w Alpy Apuańskie (Włochy a dokładniej Toskania). Ogólnie chodziło o rozpoznanie rejonu, a głównym celem było dno najgłębszej jaskini Włoch - Abisso Paolo Roversi (-1250). W jaskini znajduje się jedna z najgłębszych studni jaskiniowych świata - Pozzo Mandini -310 metrowa lufa z olbrzymim wodospadem walącym wprost ze ściany gdzieś na 100 metrach powyżej dna.
W latach 1983 i 84 Speleokluby Warszawski i Częstochowski zorganizowały dwie wyprawy eksploracyjne odkrywając duże boczne ciągi (Ramo dei Polacci, Sala del Chaos) i ustanawiając głębokość jaskini na -868m. Od tego czasu eksploracje przejęli Włosi eksplorując główny ciąg do -1250 a jak dotąd nikt z Polski się nie pojawiał. Mieliśmy więc okazję jako pierwsi Polacy osiągnąć aktualne dno.
Po dojechaniu w rejon działania (kamieniołomy marmuru kararyjskiego) i spotkaniu Włochów okazało się że tam gdzie chcemy dojechać (górny kamieniołom na grani) potrzebny jest Land Rover albo przynajmniej coś z napędem na 4 koła. My jednak zostawiliśmy poldka, przerzuciliśmy graty do busa i postanowiliśmy przeciągnąć go w najbardziej stromym miejscu na flaszencugu. Poszła w ruch wiertara i odbył się test kotew i liny. Niestety, pięciu chłopa przy tej ilości bloczków nie było w stanie wciągnąć 3-tonowej Toyoty i na przeciwwagę zaprzągnęliśmy poldka. Operacja została wykonana pomyślnie już po odejściu naszych włoskich przyjaciół, a więc w pamięci makaroniarzy zostaliśmy jako mocarze wciągający gołymi łapami wyładowane furgony. Cud że ten cały układ wytrzymał. Wolę nie myśleć, co by się stało, gdyby strzelił punkt albo lina - skończyłoby się zapewne bardzo holyłódzko z lądowaniem na dnie kamieniołomu.
Rozbiliśmy obóz przy strumieniu, gdzieś w połowie drogi między górnym i dolnym kamieniołomem, w pobliżu otworu innej ponad tysięcznej głębokości labiryntu - Abisso Saragato. Włosi poszli tam na biwak, a nam, w szumiących zacnym winem głowach, rodził się plan zaatakowania Roversi. Ustaliliśmy że ja z Marcinem Zamorskim czekamy aż główna grupa (czyli wszyscy pozostali uczestnicy) założą biwak i zaporęczują Mandini, a my następnego dnia dotrzemy na "przodek" i zaporęczujemy od Mandini do dna. Do Mandini (gdzieś na -440) jaskinia jest zaporęczowana włoskimi linami, jak się okazało, pościeranymi rzęchami średnicy 9,8? i zawiązanymi często po prostu na plakietkach i bez punktu zabezpieczającego. A studnie po drodze do Mandini są wcale małe: 70, 50, 40... (who cares?) W nocy ekipa wraca. Najpierw strach że coś się stało, potem zdumienie i złość że dali dupy.
Okazało się że "pospolite ruszenie" zawróciło z powodu lekkiego deszczu w pierwszych studniach konstatując że zapewne niżej jest potop.
Następnego dnia, gdy już mieliśmy iść do Saragato nadchodzą Włosi i wyjaśniają że ten deszcz to normalna sprawa i że ta jaskinia tak ma do siebie. A więc spróbujemy jeszcze raz. Najgorzej, że wszystkie wory zostały wytachane z powrotem. Trzeba zaczynać wszystko od początku. Tym razem ruszamy we trójkę (Zamorski, ja i mój kuzyn A.Poczobutt) zaporęczować Mandini i następną studnie - Mandingo. Po godzinie podejścia i około dwóch godzinach prawie nieustannego zjazdu stanęliśmy nad tym kolosem. Andrzej jechał pierwszy, z wiertarką, a my z pozostałymi worami i respektem dla czeluści (po zrzuceniu wanty nie mieliśmy już żadnych pytań) 90-cio metrowej lufy dojechaliśmy do półki i znaleźliśmy włoską plakietkę - zarazem ostatni w studni punkt gospodarzy. Wodospad dawał o sobie znać potwornym hukiem i wilgotną mgiełką, więc zaczęliśmy trawersować mniej więcej tak, jak nam powiedziano: w bok po ścianie i uciekając wahadłami od wody. No i byłoby super, gdyby nie fakt, że po jakichś 80 metrach sznura i osadzeniu 10 HSA padła wiertarka. Zaczęło się ręczne spitowanie i piekło. Przez huk wody nie słyszeliśmy siebie nawet w odległości paru metrów a wodospad owiewał nas mokrym podmuchem. W przerwach między podmuchami, w odległości około 40m, odsłaniał się niesamowity widok - 100-metrowy strumień wody bijący wprost z litej ściany, niczym rzygacz na monstrualnej katedrze. Mniej więcej w połowie studni nie było już widać nic, poza własnymi przyrządami. Nieustanny telep i gorączkowe szarpanie liny czy wreszcie wolna...
Po ostatnim około 100 metrowym wahadle wylądowaliśmy na dużym piargowisku, skąd po giełganiu w zawalisku uśmiechała się spitami następna studnia. Skończyły się plakietki i czas więc w górę. Akcja zbliżała się do 24 godzin, a my czuliśmy się jak po 48. Zasypianie na sznurkach i godzinny sen pod jedną enercetą na trzech. Płacz i zgrzytanie zębów. Przy otworze spotykamy zaniepokojonych chłopaków... Droga na dno otwarta! Alleluja!
Po założeniu biwaku gdzieś na -250 postanowiliśmy atakować systematycznie studnie poniżej Mandini. Na biwaku duży napis Solidarność (niestety, nasi już tu byli), nieznośny szum pobliskiego wodospadu i złudzenie że osiągniemy stąd dno leżące 1000m. niżej. Niepokoi też fakt, że przy ostatnim wejściu do otworu raptownie psuje się pogoda - leje deszcz i postępuje odwilż, co przy leżących w pobliżu jaskini płatach śniegu nie wróży nic dobrego. Grupa poręczująca (Dziura, Daruś i Andrzej) potwierdza te obawy. Mandingo zjeżdżali w deszczu, a w sali dell Immagine po prostu Titanic.Wychodząc Mandini czuli już wyraźny przybór wody. Z relacji Włochów wynikało że woda może nas odciąć właśnie za salą dell Immagine, a więc Panowie, nic tu po nas. Trzeba spierd.. póki się da. Nic tu po nas, wiec trzeba zdeporęczować Mandini. Jadę z Zamorano, a Garbek ma czekać na półce i pomóc wytachać sznury. Ponowne spotkanie z wodospadem - huk jest teraz naprawdę zajeb... Marcin deporęczuje ostatni odcinek, a ja czekam wisząc na przepince jak owinięta enercetą larwa. Nagle grzmot lecących want jak gdyby cala studnia się waliła. Kule się do ściany ale dosięga mnie. Na szczeńcie tylko odpryski wala w kask, gaszą światło i drą enercete Ciemność, strach i szczekanie zębów. Garbek dojechał do polki - uważaj pod nogi chuju! Tak naprawdę to nie tylko pod nogi bo jedna z przepinek wypadła w przylepionych do ściany kruchych brzytwach. Jedyne co można było zrobić to drzeć na próżno mordę i zaklinać by nie pocięło liny.
Liny nie pocięło, tylko poprzecierało ale wszyscy cali i zdrowi opuścili jaskinie. Zabrała nam praktycznie cały czas przeznaczony na wyprawę, wiec jedyne co nam pozostało to w przerwie między suszeniem sprzętu wyskoczyć do wstępnych partii Abisso Saragato. Po tym jak dowiedzieliśmy się od Włochów że oporęczowanie tej jaskini jest w kiepskim stanie (w Roversi według nich w dobrym) odłożyliśmy wizytę na inny raz. Bo trzeba tam jeszcze raz pojechać. Koniecznie.
W powrotnej drodze zwiedziliśmy Pizzę oraz słynną jaskinię Postojna na Słowenii. Zwiedzanie jaskini jadąc wagonikiem mknącym przez sale 30km/h i przy akompaniamencie pisków zachwyconych
niemieckich emerytów - to było katharsis, którego nam było najbardziej potrzeba.
Węgrzyn
ps. relacja i zdjęcia z wyprawy również na stronie SKTJ